08 listopada 2020, 00:30
Większość ludzi odczuwa dyskomfort i strach związany z myślą o samotności. Badania psychologów wykazały, że zaraz po strachu przed śmiercią, to właśnie samotność jest czymś, czego boimy się najbardziej. To zupełnie naturalne. Ewolucyjnie, człowiek został stworzony do życia w grupie, co przez to idzie do dzielenia się ze swoimi emocjami, przeżywania ich wspólnie z drugim człowiekiem. Kontakt z ludźmi przynajmniej teoretycznie powinien wywoływać w nas poczucie przynależności do grupy, samoakceptacji i zwiększenia poczucia bezpieczeństwa. Mimo to, część ludzi odczuwa samotność nawet jeśli otacza się tabunem ludzi których uważa za przyjaciół, ma przy sobie partnera a całość śmiało można określić jako ideał, w którym nie ma miejsca na samotność. Niestety wszystko tak pięknie wygląda jedynie na papierze.
Jak radzą różni eksperci, po pierwsze należy zajrzeć w głąb siebie. Wielokrotnie próbowałam to zrobić. Wszystkie te starania utwierdziły mnie tylko w jednym przekonaniu. Że chroniczna samotność może przerodzić się w śmiertelną chorobę. Być może nie dla ciała, bo ono będzie w stanie funkcjonować nawet z wypaloną duszą. Ale dla umysłu, to coś co zatruwa, wchodzi w krew i rozlewa się po całym organizmie. Po kilku latach takiego życia, budzisz się pewnego dnia w swoim bądź obcym łóżku i nie możesz opanować dreszczy, bo wiesz, że prędzej czy później to całkowicie odbierze Ci rozum. Może dziś, może jutro, za rok, dwa lub dziesięć. Jedyne czego możesz być pewna, to to, że w końcu przydarzy Ci się moment graniczny, w którym staniesz na krawędzi dachu i pomyślisz, że jedynym rozwiązaniem jest skoczyć. Że to wewnętrzne uczucie głębokiej samotności i wypalenia jest tak intensywne, że nie jesteś w stanie go opanować.
Nie wiem czy dotyka to jedynie ludzi, których można określić jako wrażliwych. Być może jest to coś co siedzi w każdym z nas, ujawniając się u jednych częściej u innych wcale. Z obserwacji mogę stwierdzić, że ludzie obdarzeni większą wrażliwością, są bardziej skłonni do zranienia, przez co czasem ciężko znaleźć im kogoś z kim mogliby dzielić się swoim życiem.
Nie uważam się z eksperta w dziedzinie psychologii, jedynie mogę ustosunkować się do własnych doświadczeń, które często były zbyt bolesne (niektóre dalej funkcjonują w mojej głowie jako coś, co nie powinno istnieś a jednak zadomowiło się tam na dobre). Po wielu latach samotnego życia, bo samotność jest nawet wtedy kiedy masz przy sobie ludzi, w pewnym momencie stwierdziłam, że być może w tym życiu, na tym kontynencie, na tej planecie, w danym czasie nie jest mi dane spotkać kogoś, kto przyprawi moje serce o te cudowne skurcze. A jeżei już spotkam to co kluczowe, serce tej drugiej osoby będzie chciało zagrać w tym samym rytmie. I tak się niestety stało..
Mam wrażenie, że człowiek XXI wieku ma nie tylko wielki problem z samotnością. My mamy problem z okazywaniem sobie uczuć, z byciem w relacjach ale również z okazywaniem szacunku drugiemu człowiekowi. Czasami zwykła rozmowa jest dla nas jakimiś horrendalnym wysiłkiem, który wydaje się być szczytem naszego zaangażowania w relację.
Nie zgadzam się na życie w takich czasach, gdzie wartością dodatnią jest bycie człowiekiem, który przede wszystkim wyzbył się uczuć i jest to powód do niebywałej chluby. Gdzie się podziały te kochające kobiety, które są w stanie budować długotrwałe relacje? Gdzie podziały się piękne, dobre dusze z którymi można czuć i które nie wyśmieją uczuć, którymi się je obdarza?
Zastanawiałam się kiedyś, ile razy człowiek musi zostać zraniony, żeby stracić wiarę w to, że dwie kobiety są w stanie zbudować trwałą relację, która przetrwa lata, być może całe życie. Chcę ślepo i naiwnie wierzyć, że to jest możliwe, ale wraz z upływem czasu, widzę, że to prawie nieosiągalne marzenie. Bo nie potrafimy być w relacjach. Być może jesteśmy trochę masochistkami. Lubimy samotność.